Strony

niedziela, 8 września 2013

Baziółka




   Wczoraj, po raz pierwszy w życiu, zdarzyło nam się jechać sto kilometrów w jedną stronę na obiad. W ogóle, sporo rzeczy robiliśmy wczoraj po raz pierwszy w życiu... 






   Na przykład pierwszy raz byliśmy w fabryce świeżych ziół, pierwszy raz jedliśmy dania przygotowane metodą sous vide, czy pierwszy raz w jednym posiłku próbowaliśmy dań przygotowanych z kilkunastu różnych świeżych ziół... od standardowej bazylii czy kolendry, po trochę bardziej niezwykłe stewię i trybulę. To była bardzo udana sobota, więc ośmielimy się zdać z niej relację. Dla wyjaśnienia, to nie jest post sponsorowany i nikt nie wymaga od nas abyśmy go opublikowali. No może nikt, poza regułą wzajemności :)
   Dla tych, którzy nie wiedzą o jaką fabrykę chodzi, wyjaśniam. Byliśmy w podgrodziskim Swedeponic, które dostarcza na polski rynek różne świeże zioła w doniczkach. Jeśli takie kupujecie, to jest spora szansa, że nawet o tym nie wiedząc, kupujecie je właśnie od nich. Ich udział w rynku jest dosyć duży, choć monopolistą nie są. W zależności od sklepu zmienia się wygląd etykiety i cena, ale zawartość pochodzi z tego samego źródła. 
   Pretekstem do tego spotkania, była premiera nowej marki, którą właśnie tworzy Swedeponic. Od jesieni pod nazwą Baziółka, będą sprzedawać - co prawda - to samo co do tej pory, ale z trochę inną filozofią. Teraz na przykład, dla wszystkich powinno już być jasne, że to polska firma i polskie zioła. 
   Przyjechaliśmy lekko spóźnieni, więc od razu wskoczyliśmy na głęboką wodę i trafiliśmy do głównej szklarni. Wygląda to mniej więcej tak...




 ... i robi naprawdę spore wrażenie. To ogromna, z pozoru nie mająca końca szklarnia, w której pachnie tak, że proszę siadać. Wyobraźcie sobie, choć wiem, że to trudne: na jednym końcu stoją doniczki, z których ledwie wykiełkowały rośliny, a kilkaset metrów dalej gotowe do pakowania zioła. Po drodze widać wszystkie stadia pośrednie, jak w przejściu tonalnym... stopniowo od szczypiorku, który ma 5 mm. do kilkudziesięciocentymetrowego.
   Tam gdzie rośliny są już dojrzałe i gotowe na transport do sklepu, staje grupa ludzi i pakuje je w kartonowe pudła. Kiedy skończą, docierając do roślin, które potrzebują jeszcze czasu, operator naciska magiczny guzik i cały dywan przesuwa się do przodu, zwalniając na drugim końcu miejsce na nowe, świeżo wykiełkowane zioła. Przedziwne, ale to naprawdę fabryka :)
   Po obejrzeniu szklarni właściciele postanowili nas nakarmić. I to nakarmić nie byle jak. Obiad, który podali uzasadniał każdy z przejechanych dwustu kilometrów. Od pierwszych przystawek po ostatnią słodkość. A dania były naprawdę wyszukane, oto kilka przykładów:
- zielony brioche z bazylii i pietruszki, brązowe masło, sól majerankowa
- pieczone w kolendrze szparagi z kolendrową pianą, szałwiowym ciastkiem i pestkami dyni
- łosoś, kompresowane z koprem ogórki, koperek i emulsja z estragonu
- lody waniliowo-rozmarynowe z białym octem i pieprzem
- kurczak w lubczyku ze szczypiorkowym żółtkiem i esencją z trybuli
a wszystko przygotowywane na miejscu, na naszych oczach...




 ... i podane w piękny sposób. Nie będę się rozpisywał na temat każdej z potraw bo nie chcę Was zanudzić. Wszystkie były wyjątkowe i pyszne. Są jednak dwie, o których nie można nie wspomnieć. To łosoś i kurczak. Oba przygotowano metodą sous vide. Jak pisałem wyżej, pierwszy raz próbowaliśmy tak przygotowanych potraw, chociaż z istnienia metody oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę. Problem polega na tym, że na sprzęt potrzebny do takiego gotowania trzeba wydać ładnych kilka tysięcy złotych, więc mało kogo na to stać. Metoda z grubsza polega na tym, że zamarynowane mięso, ryby czy warzywa pakuje się próżniowo, a następnie bardzo długo (kilka, a nawet kilkanaście godzin), gotuje w niskiej temperaturze. I to naprawdę niskiej, bo na przykład łosoś, którego jedliśmy był gotowany przez 12 godzin w temperaturze zaledwie 40 stopni Celsjusza. Efekt o wiele przekracza najśmielsze oczekiwania. Powstają w ten sposób dania, delikatne jak mgiełka, dosłownie rozpływające się w ustach i soczyste w sposób kompletnie nieosiągalny dla tradycyjnych metod przygotowania. W życiu nie jadłem tak soczystej piersi z kurczaka, która dzięki temu zupełnie przestała być banalna. 
   Podsumowując i nie przedłużając. To był interesujący dzień, który pozwolił nam spróbować wielu nowych rzeczy. A marce Baziółka, wróżymy świetlaną przyszłość i życzymy powodzenia :)
   Nawet Tschuschka była z tej eskapady zadowolona, bo oczywiście przywieźliśmy naręcza świeżych ziół, a to kocisko strasznie lubi intensywne ziołowe zapachy :)


   


4 komentarze:

  1. Ale to miejsce świetnie wygląda! I jedzenie... mniam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Żałuję że nie udało mi się przyjechać, wzdycham bo to coś niesamowitego! A ziółka od Baziółka rosną pięknie na moim balkonie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zanudzaj, zanudzaj :)....pięknie się czyta...

    OdpowiedzUsuń